Wyjazd
Dziewczyny wyjechały nad morze, więc ja miałem okazję wyrwać się na trochę w góry. W zeszłym roku nic się nie udało w tym zakresie zrobić. Tym razem wybraliśmy Zugspitze. Najwyższy szczyt Niemiec 2962 m npm. No i najbliższy. Z Kalisza to około 930 km przez Niemcy. Jasne. Można było pojechać w Słowackie Tatry, ale o tym szczycie już kiedyś myślałem i chciałem na niego wejść. Zebraliśmy nasze graty i wyjechaliśmy. Droga minęła spokojnie. Jedynie przez Monachium trzeba było się przebić do autostrady na Garmisch-Partenkirchen. Wieczorem dotarliśmy do darmowego parkingu pod kolejką na Alpspitze. Zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.
Ruszamy
Rano obudziło nas słońce. Super! Pakujemy się. Okazało się, że plecaki są, z resztą jak zwykle, za ciężkie. Nie ma bata. Trzeba coś z tym zrobić. Odpadły gary, butla z palnikiem, część żarcia i lustrzanka z osprzętem. Nagra się wszystko z komórki. Na nieszczęście okazało się, że nie działa ładowarka słoneczna. Kiepsko. Mam na szczęście drugą komórkę na wypadek, gdyby coś się stało. Ruszyliśmy. Plecaki wcale nie były jakieś dużo lżejsze. Lasem dotarliśmy do wejścia do parku. Opłata za osobę 4 EUR. Bardzo ładnie usytuowana knajpka skutecznie powstrzymywała turystów do dalszej wędrówki.
Podejście
Przeszliśmy przełomem do doliny. Żadnych schronisk. Jedno co prawda było, ale w remoncie. Turystów też brak. Świetnie. Całe góry dla nas. Dotarliśmy do ściany. Tu rozdzielały się szlaki. Nasz prowadził via ferratą. Zaczęły się od drabinki. Ciekawe było również przejście po metalowych kółkach (na filmie widać, o co chodziło). Potem było niezabezpieczone podejście po skałkach. Wcale nie takiej proste, jak się później okazało. Dalej powitały nas kozice. Było ich pełno i wcale się nas nie bały.
Lodowiec
Koło godziny 16 dotarliśmy do lodowca. Na szczyt wejść i zejść nie zdążymy. Jeszcze z tymi ciężkimi plecakami. Mało prawdopodobne. Poza tym chcieliśmy spać w górach. Tylko gdzie? Same skały, kamienie i zajebiście stromo. Żadnego płaskiego miejsca na namioty. Trudno. Nie będziemy przecież wracać do doliny. Poszukaliśmy odpowiedniego miejsca i zaczęliśmy mozolną pracę z układaniem kamieni. Ponad godzinę próbowaliśmy wyrównać podłoże pod namioty. Na kamienie poszły karimaty, a na nie dopiero namioty. Efekt był zaskakujący. Wygodniej niż w samochodzie. Kolacja przy lodowcu i spać. Zasnęliśmy około 19. O 23 się obudziłem. Cisza. Tylko wiatr, spadając kamienie i kozice. Okazało się, że Piotr też nie śpi. Trochę pogadaliśmy, sikanie i spać. Udało się.
Atak szczytowy
Obudziliśmy się o szóstej rano. Spakowaliśmy namioty, śpiwory i pochowaliśmy wszystko między kamieniami. Teraz możemy ruszać na lekko. Pamiętałem z prognoz, że pogoda ma się załamać popołudniu. Ruszyliśmy. Lodowiec pokonaliśmy bez większych problemów. Było dość stromo. Dotarliśmy do Via ferraty. Zaczynała się znów drabinką. Trzeba było kawałek się wdrapać, zanim można było się wpiąć. Wspinaczka nie sprawiała większych problemów. Było jednak kawałek do szczytu. Wdrapaliśmy się. Obowiązkowe foty przy krzyżu. Oczywiście słychać było polski. Większość wjeżdża i zjeżdża kolejką. Idą do krzyża w klapkach żeby sobie zrobić fotkę. Zaczął prószyć śnieg. To oznaczało, że pogoda może się załamać wcześniej. Zeszliśmy do knajpy żeby się osuszyć i wypić piwo. Niestety nikt nie miał ładowarki. No bo, po co? Na wjazd i zjazd bateria starczy.
Zejście w burzę
Po krótkiej przerwie zebraliśmy szpej i zaczęliśmy schodzić. Zrobiło się zimno. Po drodze spotkaliśmy kilku wędrowców. Wszyscy zjadą kolejką. Tylko my schodziliśmy. Dotarliśmy do lodowca. Z oddali dobiegły nas grzmoty. Zaczęło padać. Trzeba było szybko zbiegać z otwartej przestrzeni. Udało się. Odnaleźliśmy nasze namioty. Przepakowaliśmy plecaki i w drogę. Zaczęła się ulewa. To co wcześniej było łatwą wspinaczką, teraz zamieniło się w walkę z potokiem wody na skałach i utrzymaniem równowagi. Woda lała się zewsząd i za diabła nie chciało zelżeć. Nie było innej drogi tylko w dół. Nie było tez opcji żeby w tych warunkach rozbić namioty. We mgle zamajaczyła pierwsza poręczówka via ferraty. Przypięci do niej byliśmy dużo bezpieczniejsi. Woda lała się po drabince, ubezpieczeniach. Wpadała za kurtkę. Po jakimś czasie zeszliśmy do doliny. Jak na złość przestało padać, nawet chwilami pojawiało się słońce. o 19 dotarliśmy do wejścia do parku. Nie zapłaciliśmy za bilet. Za to kupiliśmy sobie po piwie. Znów zaczęło padać. Zeszliśmy do miasta. Jeszcze kawałek do parkingu. Nagle zeszły się burze i zaczęło walić. My na środku pustego pola. Przyspieszyliśmy i przed najgorszą ulewą dopadliśmy do samotnego samochodu na parkingu. Będziemy żyli. Rozłożyliśmy śpiwory i w kimę. Rano się wypogodziło. Wywiesiliśmy nasze mokre ciuchy, zjedliśmy śniadanie i w drogę do domu…
Mój sprzęt:
- Namiot Jack Wolfskin
- Śpiwór Marmot Coulior
- Palnik Campingaz
- Czekan Grivel
- Raki Grivel
- Karimata
Relacja z wyprawy na YouTube – Zapraszam
Inne moje wyprawy górskie
- Mont Blanc w 2016 roku
- Grossglockner w 2011 roku